Dziadek Mróz nie istnieje - Aleksander Karniszyn
Шрифт:
Интервал:
Закладка:
No i właśnie, jeśli takie kulki rzucać jak najdalej, to kiedy spadają, rozrywają się prawie jak granaty w kinie. Tyle że bez dźwięku, ale huk można było zrobić głosem. Za to wybuch – prawie jak prawdziwy.
Saszka urządziła kiedyś bitwę i broniła się takim granatami, gdy prawie ją okrążyli i przyparli do wąwozu. Wrogowie podczołgiwali się, a ona rzucała swoje granaty, krzycząc: trrach! i bumm!, i pył pokrywał zwyciężonych przeciwników. Tak w ogóle, to nieźle im się wszystkim potem dostało. I babcia gderała, bo trzeba było robić kolejne pranie. Chociaż latem prało się prawie codziennie i od razu suszyło na słońcu. Dlatego zresztą wszyscy chodzili w jasnej-przejasnej odzieży, odbarwionej prawie do białości. Także sarafany Saszki, z początku mieniące się niebieskimi i czerwonymi kwiatuszkami, teraz były już prawie białe.
Wbiegła na sam czubek wzgórza i zatrzymała się, przycisnęła dłonie do piersi, by uspokoić serce i oddech. Tuż nad nią wznosiła się ogromna szara kamienna baba, z rękami skrzyżowanymi na brzuchu. Patrzyła na wschód wielkimi, okrągłymi, niewidzącymi oczami.
Saszka także zaczęła wpatrywać się w tym samym kierunku. I kiedy nad stepem pojawił się brzeżek słońca, dziewczynka ściągnęła sukienkę i z piskiem rzuciła się na mokrą od rosy wysoką trawę, by turlać się niżej i niżej po zboczu. Dotoczyła się na sam dół, aż w głowie jej się zakręciło. Nie wstała od razu, poleżała, rozrzuciwszy ramiona i wystawiając ciało na pieszczotliwe promienie słońca, a kiedy wyschła, ruszyła na górę po ubranie. Teraz szła powoli, prawie bez szmeru i gdy wychynęła z trawy, tuż przy swojej sukience zobaczyła włochate nogi, drepczące niepewnie w miejscu.
– Aha! – zakrzyczała, i chwyciła kończyny. – Łapał wilk razy kilka!
– A to głupia. – Szarpnęły się nogi. – Normalna wariatka. A jeśli ja bym tak ciebie?
– A to nie ty polujesz na mnie spod łóżka? – szczerze zdziwiła się Saszka.
– No mówiłem, że głuptas. Przecież to domowik! A ja – dworowik! Ja jak złapię, to podrapię, ser-rio!
Saszka usiadła na sukience, starając się nie przyglądać zbytnio dworowikowi – przecież nikt za bardzo nie lubi, jak się ktoś na niego gapi.
– A co ty tutaj robisz, dworowiku?
– Co robię, to robię – zawarczał. – Ciebie pilnuję. Domowik z domu wyjść nie może, więc mnie poprosił. Mało to może… O, na golasa po trawie się kulgasz…
– Ja mogę, jestem jeszcze mała. Zresztą i tak nikogo nie ma.
– Jeśli mała, to przypilnować trzeba!
Usiadł bez szmeru obok niej i razem witali poranne wesołe słońce. Saszka i dworowik. A Połkan wariował u podnóża górki, kogoś tam gonił, przed kimś tam uciekał, wesoło poszczekując i popatrując w górę, czy aby nikt nie obraża jego przyjaciółki.
***
Równo o wpół do dziewiątej Żeńka stał wyprężony przy swojej ławce witając nauczyciela. Dlaczego lekcje zaczynały się wpół do dziewiątej, dlaczego nie wcześniej i nie później nikt nie wiedział. Tak postanowiono strasznie dawno temu i centralny procesor nie znalazł w tej tradycji nic złego.
Do jego piątej «m» chodziło dwunastu chłopców. To bardzo wygodne. Na wychowaniu fizycznym można grać w piłkę nożną z innymi klasami – jedenastka na boisku i jeden rezerwowy. Albo w siatkówkę, jeśli rozdzielili się na dwie połowy. Piłka nożna i siatkówka były w ich szkole przedmiotami profilowymi. Uczyły pracy zespołowej, i jeszcze umiejętności koncentrowania się na tym, co wychodzi najlepiej. Dobrze wytrenowany napastnik może strzelić i sto goli, ale jeśli na jego bramce nie będzie nikogo, to w odpowiedzi wpakują mu nawet dwieście. A grupa, kolektyw zawsze może się obronić. Na dodatek w tych grach obowiązywały zasady, napisane jeszcze sto lat wcześniej. Wyuczenie się zasad i ich przestrzeganie to też niezbędna w życiu rzecz.
Wyjaśniono im to jeszcze na samym początku nauki, w pierwszej klasie, strasznie dawno. I jeszcze mówili, że iść naprzód da się tylko wspólnie, tylko kolektywem, wszyscy razem. I że kto jest sam, znaczy mniej niż zero. O zerze też opowiadali w pierwszej klasie.
A w piątej było już dużo przedmiotów, których uczyli różni nauczyciele.
Rano szkoła była pusta, chłodna i bez życia. Szare światło wpadało przez wysokie okna, i wszystko stawało się jakoś bardziej zawilgocone.
Klasy oznaczone literą «k» uczyły się na pierwszym piętrze. Na przerwach donosiły się stamtąd piski, czasem jakby deptanie, a nawet śpiew.
Chłopcy nie śpiewali. Snuli się ponuro po wysokim korytarzu, szeptali o swoich chłopackich sprawach, próbowali otworzyć zamknięte drzwi sal. Na przerwy wyganiano ich z klas, żeby się nie zasiedzieli i nawiązywali nieformalne kontakty. Jednak z tymi kontaktami to jeszcze nie za bardzo im wychodziło. Jak tu z kimś się integrować w szkole. Się nie da. I jeszcze te przeprowadzki, zmiana szkół, nowe twarze…
Na matematyce, fizyce i większości pozostałych lekcji pracowali przy terminalach osobistych. Nauczyciel od razu widział, co kto robi, i mógł ucznia poprawić, albo postawić stopień.
Stopnie były potrzebne. Sumowały się i na zakończenie roku można było otrzymać bonus. Witka, kolega z klasy, który wygrał na rejonowej olimpiadzie historycznej, latem pojechał na duży obóz dla dzieci nad morze. Wrócił opalony i zadowolony. I ten wyjazd nic a nic jego ojca nie kosztował. To był bonus osobisty Witka. Chłopakowi się nawet trochę w głowie przewróciło. Troszeczkę, póki kolektyw nie postawił go na miejsce.
Uczyć się należało jeszcze dlatego że do pracy nie brali zupełnie niewykształconych.
Ale bonus oczywiście był nie bez znaczenia.
Żeńka ciężko westchnął.
Tak czy inaczej, być małym nie jest łatwo. Trzeba się uczyć. Choć to nudne. Ale, jak im mówili, nauka to taka praca. A zapłatą za tę naukę jest ocena.
Trzeba zarabiać bonusy. Pilnować dyscypliny. Trzeba «grać zespołowo», nawet jeśli zupełnie nie przyjaźnisz się z uczniami w swojej klasie. A zresztą niedługo przeprowadzka, to jak tu się przyjaźnić?
Szkolny psycholog wyjaśniał, że przyjaźń to taka bardzo rzadka rzecz. Tak rzadka, że można mieć, powiedzmy, tylko jednego przyjaciela. I to normalne. Za to umiejętność pracy w zespole zawsze się przyda.
Psycholog wzywał każdego przynajmniej raz na kwartał. Wypełniali tam przeróżne testy, odpowiadali na chytre pytania. Można było nie odpowiadać, jeśli to było niewygodne. Psycholog nigdy nie karcił, tylko stawiał jakiś znaczek w papierach. A jak się nazbierało dużo znaczków, wzywał ojca.
Właściwie to współczesne technologie pozwalały uczyć się bezpośrednio z domu, komputer domowy to praktycznie taki drugi szkolny terminal. Jednak do szkoły chodzili wszyscy. Gdyby nikt do szkoły nie chodził, to jak wyuczyć się kolektywizmu? I co zrobić ze wszystkimi nauczycielami? I z dyrektorem, z jego pomocnikami? I szkolnym psychologiem? Nie, uczęszczanie do szkoły było całkowicie racjonalne, a nawet niezbędne.
W domu siedzieli tylko ci, którzy nie mogli uczyć się normalnie – rożni nerwowi albo zwyczajnie chorzy. Odsiewano ich jeszcze w młodszych klasach. Psycholog stawiał specjalne znaczki w dokumentach, potem podliczał i na koniec roku ktoś dostawał bonus, a ktoś odchodził uczyć się w domu. I tak wyszło, że pod koniec czwartej klasy, kiedy kończyło się nauczanie początkowe, w klasach zostawało po sześciu – siedmiu uczniów. I z nich kompletowano klasy piąte.
Mówią, że wcześniej szkół po prostu dla wszystkich nie starczało, uczono się na dwie zmiany, a w klasach było po czterdziestu uczniów. I jeszcze, podobno, dziewczynki uczyły się razem z chłopcami. To jasne, że poziom nauczania był wtedy niski. Jak można uczyć się w takim tłumie, i jeszcze z dziewczynami? Ale wraz ze wzrostem dobrobytu powstało więcej szkół. Teraz starcza dla wszystkich.
Żeńka odpowiadał na pytania, wybierając po jednej prawidłowej odpowiedzi spośród kilku proponowanych. Potem wszyscy razem oglądali film o morzu i morskich zwierzętach.
Potem był obiad.
Obiad to też taka specjalna szkolna tradycja. Niech tam w domu jedzenie będzie i smaczniejsze – a właściwie dlaczego, zamyślił się na moment Żeńka, przecież produkty są takie same? – za to stołówka w każdej szkole pozwalała na zatrudnienie jeszcze całej masy ludzi. I dlatego bezrobocie było minimalne. Mówili o tym na lekcji wychowania obywatelskiego. I taki wspólny obiad uczył porządku. Głównie przestrzegania zasad prawidłowego żywienia i kaloryczności pożywienia.
Po obiedzie była jeszcze lekcja fizyki, a potem wychowanie fizyczne. Grali w piłkę nożną z szóstą klasą, skończyło się remisem. Znaczy, każdy dostał po plusie. Po meczu żegnali się z godnością, ściskali sobie dłonie, mówili, że jak jeszcze trochę potrenują, to mogą wygrywać ze starszymi. A za to należy się bonus.
Żeńka czytał o przyszłości w powieściach fantastycznych. Tam właśnie tak opisywali szkoły. Nauczyciel – mężczyzna. I klasy całkiem nieliczne. I komputery u wszystkich na ławkach. Tylko o samych lekcjach nikt nie napisał. Nawet Strugaccy.
W szkole im wyjaśnili, że klasowo-lekcyjny system nauczania to fundament współczesnego kształcenia. Że żadne inne formy nauki dorastającego pokolenia nie udowodniły na razie swojej aktualności i racjonalności. Dlatego mieli po sześć-siedem lekcji każdego dnia. Konsekwentnie. Mniej tylko przed wakacjami.
I jeszcze była godzina wychowawcza, na której wychowawca tłumaczył, kto i za co otrzymał punkty, dawał rożne rady, oceniał zachowanie i wygląd zewnętrzny.
Żeńka spytał go, tak jak wczoraj tatę, po co rysowali Dziadka Mroza, z jego tą niby wnuczką.
Wychowawca wyjaśnił, że w ten sposób są uczeni sumienności. Nie wszystkie przedmioty, które poznają w szkole, w przyszłości przydadzą im się w pracy. Bo, na przykład, historia…
– A co z historią? – Witka od razu podniósł głowę.
– A to. Historia w życiu praktycznie nikomu się nie przyda. Tylko tym, którzy zostaną nauczycielami. I biologia, tylko weterynarzom i lekarzom. I chemia, tylko inżynierom w przemyśle chemicznym. Wszyscy uczą się tego samego, to rozwija w was zdyscyplinowanie i sumienność. Rozwija odpowiedzialność. Rozumiecie?
Конец ознакомительного фрагмента.